Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/237

Ta strona została przepisana.

Piękną nie była. Natura wyposażyła ją po macoszemu, odziedziczyła pokorę i naiwność matki, a dotąd zapoznawała się z samą jeno biedą i utrapieniami różnego rodzaju. Dlatego to nie umiała dać należytego wyrazu swemu obecnemu szczęściu, oraz wdzięczności i zachowywała się wobec Nielsa nieco głupawo, lekkomyślnie i trzpiotowato.
Zatajenie zaręczyn nastąpiło na jej wyraźne życzenie. Czuła się zbyt szczęśliwą, by myśleć o triumfie nad zazdrośnicami całej okolicy, który jej miał przypaść w udziale, a przytem trapiło ją, co na to powiedzą rodzice i proboszcz. Niels nie miał najlepszej opinji. Uznała przeto, że winien koniecznie przedtem pokazać się parę razy na środowych zebraniach u proboszcza, by w ten sposób zaznaczyć, że serjo zamierza się poprawić. Dzisiejszego zresztą wieczoru postanowili nieodwołalnie i stanowczo kupić pierścionki.
Nagle drgnęli i stanęli. Wydało im się, że słyszą w pobliżu kroki.
— Ktoś idzie! — szepnęła i przysiadła do ziemi.
Niels rozejrzał się wokło.
— Nikogo niema.
— A tom się przestraszyła... niech ręka boska broni! — odrzekła z ulgą.
Ruszyli dalej, ale Greta spoważniała.
— To dziwne! Najwyraźniej słyszałam klekot sabotów... — powiedziała po dłuższem milczeniu, potem zaś gdy Niels od chwili już mówił o czemś innem, dodała: — Czyś słyszał, że, jak ludzie powiadają, Jesper znowu zaczyna straszyć?
— Któż to powiedział?