Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/239

Ta strona została przepisana.

— Niedługo się pobierzemy i będzie ci dobrze.... — powiedział.
Po dłuższej chwili zdołali się nakoniec pożegnać, Niels pozostał na drodze, a Greta przebiegła wpoprzek gościniec, dostała się znowu w haszcze i spiesznie wracała okólną drogą na plebanję. Jeden jedyny raz odważyła się wyhynąć na światło, by mu dać znak chustką, a Niels odpowiedział potrząśnieniem białego, drewnianego sabotu, który właśnie zdjął z nogi, by zeń wyrzucić piasek.
Dopiero gdy zniknęła, wyszedł na gościniec i ruszył prosto do zagrody, gdzie służył za parobka. Greta słyszała jak stąpa wojskowym, miarowym krokiem. Zatrzymała się na chwilę, śledząc go spojrzeniem, a serce jej nuciło pieśń wdzięczności i wesela.
Niestety, nieszczęście włóczyło się tej nocy po świecie.

Plebanja położona była na pochyłej równi, na końcu wsi. Był to budynek przypominający dworzyszcze pańskie, jakich teraz coraz mniej. Otaczało go duże podwórze, obstawione budynkami, stodołami, stajniami, owczarniami, chlewami, szopami, wozowniami, zaś wszystko razem tonęło w kilkumorgowym parku.
Pleban miał prawo uprawiania sporego kawałka ziemi, ale pastor obecny wydzierżawił pole dwu chłopom. To też obszerne zabudowania stały pustką, albo dzierżawcy używali ich za śpichrze. Pastorstwo byli to ludzie starzy, dzieci ich poszły na własny chleb, nie było tedy na plebanji czeladzi, a wszystkie funkcje załatwiała Greta i stary chłop, który doglądał ogrodu, rąbał drzewo i wogóle zajmował się cięższemi robotami.