Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/244

Ta strona została przepisana.

bezczelną. Tak... Pewną była, czytała to gdzieś, lub słyszała od kogoś...
Teraz przyszła kara! Djabeł się raduje!
Przez kilka godzin wałęsała się biedna dziewczyna po polach, nie mając odwagi wrócić. Dwa razy zbliżyła się do plebanji celem przekonania się, czy pastor jeszcze czuwa i uciekła na widok czerwonawego światła. Uciekła mimo, że było to dla niej niejaką pociechą, iż na nią czeka. Za drugim razem, w godzinę potem, zobaczyła, że światło zagasło i uczuła, iż wykluczoną jest raz na zawsze ze społeczeństwa ludzkiego. Długi szereg ciemnych okien i wielki milczący dziedziniec oświetlony księżycem podziałały na nią jak wyrok niebiosów.
Stała przez chwilę, rozglądając się wokoło. Nie zdając sobie z tego sprawy, żegnała się z otoczeniem. Potem poszła przed się w milczeniu.
Szła i szła, aż znużona strasznie, przysiadła gdzieś pośród pola na przewróconym pługu. Księżyc zachodził. Krwawy, ogromny, nadęty wisiał pośród oparów nad trzęsawiskiem po zachodniej stronie nieba. Na niebo wystąpiły gwiazdy.
Sterana, smutna, napoły drzemiąc, siedziała z głową opartą na dłoniach i wpatrywała się w równię. Tam, w dali, w tej mgle mieszkali rodzice.
Z miejsca swego dostrzegła wynurzający się z oparu ciemny szczyt dachu, pod którym spędziła młodość. Widziała też wysmukłą wierzbę i przypomniała sobie, że poza nią, o kilkanaście kroków leży ogromne zapadlisko, napełnione czarną, bagienną wodą, którego bała się dzieckiem. Teraz dopiero pojęła co znaczył ów dziwny strach. Było to przeczucie tego, co ją spotka w życiu.