Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/247

Ta strona została przepisana.

twarzy fartuch, ale nie zawsze udawało jej się zgłuszyć jęki, wyrywające się z piersi. Kilka razy nawet, zapomniawszy się całkiem, zawołała matki. Był to szept jeno skierowany ku ścianie domu, ale w to ciche wołanie włożyła odrobinę nadziei, że któreś usłyszy. Jednocześnie gotowa była za pierwszym odgłosem z wnętrza, natychmiast uciekać.
Kot, zlazłszy pomału z dachu, przyszedł do niej i zaczął się ocierać o jej kolana przychlebnie i poufale. Zrazu patrzyła nań z przestrachem, niby na nową djabelską zjawę, po chwili jednak, gdy zaczął mruczyć, wzięła go na kolana, przyłożyła policzek do ciepłego ciała potem zaś, uniesiona potrzebą podzielenia się z kimś swem cierpieniem, zaczęła z nim rozmawiać, niby z małem dzieckiem. Prosiła go szeptem, by się wstawił do rodziców i rodzeństwa za nią i wyrobił przebaczenie, a także by pozdrowił serdecznie wszystkich i opowiedział, jak bardzo jest nieszczęśliwa.
Naraz odrzuciła od siebie kota. Posłyszała kaszel ojca. Zerwała się i jak szalona pobiegła przed się polami.
Gdy koguty zapiały po raz drugi, przed świtaniem jeszcze, Marjannę owładnął wielki niepokój i wstała biorąc się do zwykłej pracy codziennej. Soeren spał dalej, albowiem była to niedziela. Pełnił dosłownie przykazanie święcenia dnia świątecznego i w czasach ostatnich pił nawet w łóżku poranną kawę.
Wstał dopiero o siódmej, ogolił się, uczesał i ubrał w odświętną odzież, by iść do kościoła. Punkt o dziewiątej wybrał się w drogę. Marjanna nie mogła mu tym razem towarzyszyć, albowiem miała właśnie w garnku kość z szynki. Zresztą nogi jej nie statkowały, droga do kościoła zaczęła być uciążliwą, to też