Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/248

Ta strona została przepisana.

imała się byle pozoru pozostania w domu. Natomiast Soeren zaliczał się do najsumienniejszych parafjan i chlubił się tem, że od całych lat nie opuścił żadnego nabożeństwa.
Niedługo po jego odejściu zdarzyło się Marjannie coś, o czem potem nie lubiła wspominać. Dom stał samotny tuż nad wielkiem moczarzyskiem. Niemal od progu wiodła drewniana kładka ku jeziorkowi, napoły zarosłemu sitowiem. Pośród wysokich traw wycięto niewielką przestrzeń i wolne miejsce służyło do prania bielizny. Marjanna udała się tam właśnie z cebrzykiem bielizny celem przepłukania jej z mydlin, gdy nagle stanęła przerażona. W gęstwie sitowia ruszało się coś. Było to niby wielkie jakieś zwierzę, spłoszone z legowiska i umykające co sił.
Stara kobieta zawróciła w milczeniu i odniosła do izby cebrzyk z bielizną. Zostawszy sama w domu, łatwo ulegała strachowi. Nie mówiła o tem nigdy, trudno było się bowiem przyznać do zabobonności, a także wstydziła się, iż jest tak płochliwa. Ile razy jednak zobaczyła, lub posłyszała coś, czego sobie nie mogła wytłumaczyć szeptała pospiesznie modlitwę, a raczej... zamówienie przeciw czarom.
Soeren wróciwszy do domu, zaraz od proga zapytał o Gretę.
Marjanna spojrzała nań głupawo. Greta? Cóż za nonsens? Miała dziś wprawdzie wolną niedzielę... ale wszakże przychodziła dopiero popołudniu do domu.
— Zaraz mi się to wydało śmieszne! — odparł Soeren i opowiedział, że pastor pytał o nią i był zdumiony, że nic o niej nie wiedzą rodzice.
Marjanna wyraziła przepuszczenie, że pastor się pomylił.