— Pewnie mu się wydało, że odprawiał nieszpory! — powiedziała.
— Pewnie, że tak — zgodził się Soeren.
— Ano to przekąśmy coś nie coś w imię boże! — zakonkludowała Marjanna.
Po obiedzie pozwolił sobie Soeren na krótką drzemkę. Potem napili się kawy, a gdy Marjanna uprzątnęła wszystko i pokończyła zajęcia domowe, wzięli się do modlitwy niedzielnej. Soeren zajął w sposób niezmiernie uroczysty miejsce przy stole i porozkładał wokoło siebie książki, Biblję, śpiewnik, oraz zbiór kazań niedzielnych Mallinga. Marjanna usiadła pod oknem z pończochą.
Soeren Konsted nie był obłudnym nabożnisiem. Szczerze i z całą powagą oddawał się ćwiczeniom religijnym. Przy tem wszystkiem doznawał jednak zadowolenia i czuł się dumnym, że oto jest we własnym domu głosicielem słowa bożego. Dlatego też nie w smak mu było, że niema dotąd Grety. Pragnął mieć prócz Marjanny drugiego jeszcze bodaj słuchacza. Bywał dużo bardziej zbudowany dawniej, kiedy dzieci były w domu i kiedy mógł mówić do licznego audytorjum. Zdawado mu się potrochu, że jest pastorem.
Potarł dłonią gładko ogolone policzki i zaczął odczytywać przypadającą ewangelję. Mówił przewlekłym głosem kaznodziejskim, zapożyczonym od poprzedniego proboszcza, który był dlań niedoścignionym pierwowzorem głosiciela bożego słowa. Gęste jego brwi jeżyły się i wygładzały raz po raz, zaś po każdej kropce zamykał oczy, jakby bezgłośnie mówił: Amen. Od czasu do czasu wypadał jednak z roli, mianowicie gdy ucierał nos palcami, albo znów dostawał czkawki i musiał przerywać w połowie słowa. Ale przerwy takie
Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/249
Ta strona została przepisana.