Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/250

Ta strona została przepisana.

nie przeszkadzały zgoła ani jemu samemu, ani Marjannie, nie mówiąc już o kocie, który grzał się na słońcu z zamkniętemi oczyma i uważnie nadsłuchiwał.
Soeren odłożył Biblję, złożył ręce i zabierał się właśnie do odmówienia modlitwy, gdy nagle zadudniły pod oknami kroki. Marjanna obejrzała się i zobaczyła pastora.
— Chroń nas Boże! — zawołała — Pewnie coś się przydarzyło Grecie!
Pastor był to niski, czarnowłosy człowiek, a twarz jego stanowiła jeno broda i okulary. Zatrzymał się w progu i nie puszczając klamki, rozglądał się niespokojnie po izbie.
— Czy niema tu Grety? — spytał cichym głosem.
Soeren powstał.
— Nie, — odrzekł, nie dając poznać, że go to przerażało — nie przyszła dotąd. Może ksiądz pastor raczy trochę spocząć?
Cisza zaległa stancję. Pastor siadł ciężko na krześle. Czuł, że trzeba powiedzieć co się stało, a tak był wzburzony, że nie wiedział jak rzecz przedstawić. Wiedział zresztą tyle tylko, ile zdołał wydusić z parobczaka, który podał się za narzeczonego Grety. Zaraz zrana zawezwany na plebanję, przyznał się Niels Hald do schadzki i w sposób wiarygodny opowiedział, jak spacerowali i w najlepszej zgodzie rozstali się około północy. Jego zdaniem Greta uciekła ze strachu przed odkryciem stosunku miłosnego i skutkami tegoż odkrycia.
Pastor starał się jak mógł pocieszyć rodziców, którzy przyjęli wieść smutną bez jednego słowa. Wyraził przypuszczenie, że Greta schroniła się do którejś z przyjaciółek i dodał, że chociaż postąpiła źle, to nie