Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/261

Ta strona została przepisana.



Przebacz, szanowny czytelniku, że cię zawiodę w smutną, pustą zachodnio-jutlandzką okolicę, na wrzosowisko rozlewne i dalekie, ponad którem płyną zwolna, z iście duńską rozwagą i namysłem ciężkie chmurzyska. Wpoprzek onej pustaci sterczą długą, ginącą w dali, prostą linją słupy telegraficzne, zupełnie jakby szły poprzez ziemię w niebiosy, opuszczające się ku nim po obu stronach.
Jest dzień październikowy, a słońce chyli się do zachodu. Pusto wokoło, po nieskończonej jeno drodze wlecze się niezdarnie wehikuł jakiś.
Jest to wóz, obładowany towarem. Zprzodu na desce siedzi woźnica. Jedną nogę przerzucił przez literkę i noga ta chwieje się bezwładnie tuż ponad kołem. Głowę zwiesił na piersi. Od czasu do czasu zawodzi żałosną śpiewkę o jakiejś pięknej Ginie. Potem milknie znagła i rosochata głowa opada, jak łeb zarżniętego cielęcia. Wiezie z miasta, wracając z jarmarku, mnóstwo worów z kawą i skrzyń rozmaitego rodzaju.
Obok niego siedzi na desce dziwny pasażer, otulony szczelnie w szary płaszcz. Jest młody, jest blady, sypią mu się dopiero wąsy, zaś na wydatnym sokratesowym nosie jego siedzi okrakiem tak zwany cwikier.
Niechże szanowny czytelnik poprzestanie na tych słowach, reszta bowiem zostanie wyjaśniona w ciągu opowiadania. Dowie się wówczas, że tajemnicza oso-