Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/262

Ta strona została przepisana.

bistość, to pan magister Petersen, który uzyskawszy dopiero co swój stopień, porzucił Kopenhagę, książki, przyjaciół, kawiarnie i wirowisko ludzkie przy ul. Wielkanocnej... ale broń Boże, nie poto, by ujść tentacyj stołecznych i zapaść niby współczesny anachoreta, złakniony pokoju i skupienia w samotność i ciszę pustaci. O, nie, nie byłby chyba dzieckiem swego wieku, gdyby nie uważał życia pośród niskich osiedli chłopskich za puste i jałowe i nie marzył o wielkich przeżyciach, wstrząsających katastrofach, o szalonym wirze rozpętanych żywiołów... słowem gdyby nie pragnął wypić jednym haustem rozkoszy niebiosów i piekieł zarzewia.
Życie jego nie było do tej pory tak znów całkiem jałowe. Zaręczył się nawet, pozyskawszy wzajemność pewnej uroczej dziewczyny, ośm nastoletniej rudawej blondyneczki, córki znanego i szanownego właściciela księgarni w Kristianshafen. Później opowiemy jednak dzieje owej naprawdę tragicznej miłości, napełniającej przez czas pewien serce młodzieńca słodką udręką, a szufladę jego biurka poezjami różnego rodzaju.
Siedział, osłaniając się płaszczem od zimnego wiatru i wodząc melancholijnem spojrzeniem po ponurej równi, na której zrzadka jeno ukazywały się ludzkie osiedla. Nagle mignął mu przed oczyma lekki, dwukonny pojazd, który nadjechawszy ztyłu, minął ładowną brykę. Nie słyszał turkotu kół skutkiem poszumu wiatru, teraz ujrzał siedzącego na koźle ubranego w futro mężczyznę w średnim wieku, o pięknych rysach twarzy i gęstej, lekko kędzierzawej brodzie. Prócz niego, nikogo nie było w powozie.
— Czy to pastor? — spytał woźnicy, który z trudem otwarł powieki i gapił się na pojazd.