i uczuwał wstyd. Zdawało mu się, że wiatr ślizgający się wzdłuż jego okna wstrząsa szybami i jęcząc czyni mu gorzkie wyrzuty za owo marne, małomieszczańskie szczęście, jakiem u się oddał w sposób iście nie bohaterski.
Fantazja wyczarowywała mu przed oczy postaci heroicznych, dumnych, nieprzystępnych kobiet, których miłość podobną jest brzemiennej piorunami burzy, śmiercionośnej udręce, która obejm uje niebo i piekło jednocześnie.
Chciał przecież zostać poetą, pieśniarzem, tłumaczem i wielbicielem najwyższej ludzkiej namiętności! Czyż wolno mu było przeto dziś już, u progu życia, skrzydlatego rumaka natchnienia przywiązywać do małżeńskiego żłobu?
Powtarzał sobie często wyzwanie ulubionego poety Liebmanna, skierowane do kołtuństwa duńskiego, owe szorstkie, śmiałe strofy, w których rozhukanych, szaleńczych, zuchwałych rytmach on sam i cała młodzież współczesna znalazła najwyższy wyraz swych dalekosiężnych tęsknot. Ciągle mu brzmiał w uszach wiersz pt.: „Duński Parnas“.
Hallo! Marzenia moje radosne, upojne!
Dolata żywiczny wiew grani!
Na wierchach, na połoninach wysokich
Pasą się, stąpając wolno, tęskliwie
Śnieżyste, żądne miłości łanie!
Cicho... o cicho bądź gniady rumaku!
Dostaniesz garść ostu przy żłobie,
Wóz ciągnął będziesz sobie,