wany dla niej po jednej z wycieczek familijnych do ogrodu zoologicznego.
Księżyc blady wisiał w górze...
Tam gdzie dzikie kwitną róże
Dałaś rączkę pocałować!
Liczkoś mi podała swoje,
Usta dałaś, bym całował,
A na twarzy swej uczułem
Ust twych pieczęć, szczęścia znamię.
Cisza była wkoło głucha...
W chmury zaszedł księżyc blady,
Z kwietnych krzaków dzikiej róży
Po godzinie ślimaczej podróży dotarła wreszcie bryka do karczmy, stojącej wśród pustki zupełnej, i tutaj musiał biedny magister nocować. Noc była ciemna, a burza wzmogła się znacznie. Z wyciem, skowytem i gwizdem przewalał się wiatr po nędznym budynku, który przedstawiał się młodemu Kopenhagczykowi raczej jako zbiorowisko napoły rozpadniętych stajen, niż zajazd dla ludzi.
W niskiej stajni oświetlała zaspana latarnia kilkanaście zadów końskich, z których unosiła się para. Gdy fura wtoczyła się do sieni, zlazł z siedzenia i z trudem znalazł wejście do izby szynkownianej. Przy stole, prócz gospodarza, siedziało trzech chłopów, z szyjami, tkwiącemi w kolorowych szalikach. Byli ubrani