Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/269

Ta strona została przepisana.

jak do drogi i grali w karty. Wydawało się, że są zatopieni w grze, gdyż żaden nie podniósł na przybysza oczu. Sam gospodarz, brodacz, osiwiały potrochu z twarzą huna, bez surduta, ubrany jeno w wełnianą koszulę i skórzaną kamizelę, bąknął tylko pod nosem odpowiedź na pozdrowienie.
Młodzieniec, który po raz pierwszy znalazł się w tej okolicy i nie wiedział z jaką uporczywością umie chłop zachodnio-jutlandzki taić się ze swą ciekawością, uczuł się dotknięty tą obojętnością do żywego. Krząknął tedy kilka razy mocno i spytał, czy może tu przenocować.
— Raz... dwa... cztery... siedm... jedenaście... dwanaście... dwadzieścia jeden...
Gospodarz, nie odpowiadając, obliczał swe punkty, zmazał jakąś liczbę nakreśloną kredą na stole i wpisał inną. Załatwiwszy to z całą sumiennością, obrócił się do gościa i spytał przeciągle:
— Haaa?
— Chciałbym się dowiedzieć, czy znajdę tu nocleg:
— Aaaa?...
Gospodarz zwrócił się w stronę uchylonych, do kuchni wiodących drzwi i zawołał:
— Sidsel-Lone! Jest tu człowiek, który chce mieć nocleg...
Potem, pośliniwszy monstrualnie gruby i brudny palec wskazujący, jął rozdawać karty do następnej tury.
Podróżny stał przy drzwiach z ciężkim kuferkiem w ręku. Z rozpaczną niemocą i rozgoryczeniem rozglądał się po niskiej, źle oświetlonej szynkowni, cuchnącej wódką i lichym tytoniem.