Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/270

Ta strona została przepisana.

Gdybyż przynajmniej z drzwi kuchennych wyjrzała młoda Sidsel-Lone o rumianych policzkach, z którą, w braku czegoś lepszego możnaby przeżyć słodką przygodę podróżną!... Niestety weszła po chwili stara kobieta, w rozdeptanych pantoflach, o twarzy pomarszczonej i kwaśnej, oczach ponurych 1 ściągniętych niechętnie brwiach. Sidsel-Lone wyglądała słowem jak czarownica z bajki, której spojrzenie psuje piwo i sprowadza kiśnienie mleka w piersiach matek.
Trzymała w ręku cienką łojówkę. Zapaliła ją u ogniska, potem urwała palcami koniec knota, tak, że zatrzeszczały iskry, a wreszcie polazła dalej, dawszy mu znak mruknięciem, by szedł za nią.
Przeszli znowu stajnię i dostali się do ciasnej komory, gdzie stało łóżko, krzesło i malowany stół. Kopenhagczykiem wstrząsnął dreszcz, znalazł się bowiem nagle w celi więziennej. Tapety zwisały ze ścian, przeżarte wilgocią, odsłaniając połaci gołego muru. Nie było wcale pieca, a powietrze przepajała woń zgnilizny i pleśni. Prócz tego dostrzegł z całą dokładnością coś czarnego, co w chwili otwarcia drzwi uciekło do dziury pod oknem. Czyż miał tutaj na serjo nocować?
Zwrócił się do Lony z protestem, ale nagle, z rozpaczy wpadł w humor wisielczy i zawołał:
— Taak? Więc to jest mój wigwam? I owszem, bardzo mi się nawet podoba. Ma swój styl swoisty! Proszę mi tylko powiedzieć, czy tutaj mieszka cała rodzina szczurów, czy tylko kawaler? Lubię nawet te domowe zwierzątka ale w pojedynkę, nie zależy mi wcale na zaznajamianiu się z wszystkiemi gromadnie.