Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/271

Ta strona została przepisana.

Kobiecina była głucha, lub udawała, że ma ten cenny przymiot. Zażegła od przyniesionego ogarka cienką, sterczącą w lichtarzu świeczkę, potem zaś wypełzła z izby, nie rzekłszy przez cały czas ni słowa.
Młodzieniec rzucił się na stołek i zatonął w falach czarnej melancholji. Tak się tedy skończyła podróż w kraj baśni? Los go wystrychnął na dudka! Mógł siedzieć teraz na miękkiej kanapce z śliczną dziewczyną na kolanach, czuć jej ramiona na szyi, a oto zamknięto go w tej norze wraz ze szczurami, niby ostatnią kanalję?...
Rozległo się dudnienie ciężkich kroków. Szedł ktoś w drewnianych sabotach. Drzwi otwarto bez pukania wtoczył się hipopotamowaty bałwan, tętniąc podkowami.
Przybysza porwała pasja. Zerwał się ze stołka i krzyknął:
— Czyż macie rzeczywiście zamiar, gospodarzu, trzymać mnie do rana w tej spelunce? Musi przecież być lepszy pokój?
— Lepszy pokój? Zdaje mi się, że tu jest wszystko co trzeba?.. Przyjacielu, obejrzyjże się w około... Oto... tu jest lustro, tu... umywalnia... ha... czy nie? A nawet urynał jest... prawda? — dodał i zajrzawszy pod łóżko... — Niczego nie brak! Hm...? A łóżko... ho, ho! Chociaż stare, ale prześpisz się pan jak król.. Śpię sobie tu nieraz po obiedzie... Powiadam, co łóżko to łóżko!
— Więc pan tu sypiasz także?
— Hm... a skądże to...? Cóżeś pan za jeden?
— Z Kopenhagi...
— Pewnie agent handlowy? Coo?
— Tak... mam ze sobą próbki. Handluję humbugiem i najmodniejszemi bzikami... robota własna,