Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/273

Ta strona została przepisana.

— Czyście tu, gospodarzu... hę? Dajcież mi na chwilę latarkę, Soerenie.
— Zaraz panie Hansen... zaraz szanowny panie... Jak się macie? Wracacie z miasta? Ale chyba nic się nie przydarzyło, sądzę, złego?
— Niewiadomo... Zdaje mi się, że naręczny coś nagle okulał... Lindemark jest tu pewnie... Widzę jego kasztanki w stajni...
— Lindemark siedzi w błękitnej izbie.
Gospodarz wyszedł ze świeżym gościem, zamykając za sobą drzwi. Magister został sam. Stał pośrodku pokoju, trzymając w ręku szkła, zdjęte z nosa i dumał.
— Lindemark! — myślał — Tak się nazywa, ów na duchownego wyglądający właściciel dóbr, który wyprzedził go swą lekką bryczką myśliwską. Opowiadał o nim woźnica... hm... i człowiek ten jest w oberży...?
Odżył nagle. Zjawiła się nadzieja, że znajdzie jakieś ludzkie schronisko na noc.
Posłyszawszy, że gospodarz wraca założył energicznym ruchem szkła na nos, otwarł drzwi, zamówił filiżankę kawy i spytał czy jest inny pokój gościnny, gdzieby mógł wypić kawę.
— Ano jest... ot, tam! — odparł hipopotam i wskazał drzwi, od strony których tryskał przed dziurkę od klucza snop światła.
Idąc za tą gwiazdą przewodnią, namacał wreszcie drzwi. Zapukał i zobaczył spotkanego w drodze mężczyznę o ciemnej, lekko kędzierzawej brodzie. Izba była dość obszerna, tylko niska tak że rosły mężczyzna sięgał głową belek pułapu. Wzdłuż węższej ściany biegła szeroka ława, mogąca służyć do spania, pośrodku stał stół i krzesła, nad niemi zaś wisiała lampa...