Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/274

Ta strona została przepisana.

Zresztą, prócz starodawnego pieca na podmurowanym wysoko cokole i kilku spluwaczek, nie było nic.
Właściciel dóbr Lindemark siedział przy stole i czytał gazetę, a przy lampie widać było, że twarz ma smagłą, sczerniałą na powietrzu. Patrzącego uderzał niezwykle łagodny wyraz oczu i piękne rysy, w których łączył się jakiś wnętrzny idealizm z powagą i zadumą, co zdarza się u ludzi, którzy przeżyli świeżo coś bardzo bolesnego.
Młodzieniec powiedział: dobry wieczór, i usiadł po przeciwnej stronie stołu. Po chwili jednak wstał i przedstawił się, a Lindemark, zdziwiony trochę, wymienił również swe nazwisko.
— Pan zapewne przybył z Aalborgu? — spytał.
— Nocowałem w Aalborgu! — odrzekł — Jadę z Kopenhagi.
Lindemark zasłonił się gazetą, a magistrowi wydało się, że zbyt wyniośle podkreślił, iż przybywa wprost ze stolicy, przeto wtrącił uwagę o dziwnej, charakterystycznej piękności kraju.
— Czy pan po raz pierwszy zwiedza zachodnie wybrzeże?
— Wyznaję ze wstydem, że tak jest w istocie. Ale od lat całych pragnąłem ujrzyć tę przedziwną część kraju, Saharę Północy, jak ją zowie wielki poeta Liebmann. Zauważyłem, że nazwa to zupełnie odpowiednia.
— Czy pan jest dziennikarzem?
— Nie, jestem filologiem... to jest...
— Ach... pan jest człowiekiem nauki! — podjął Lindem ark z nagłem ożywieniem i odłożył gazetę — To prawda, kraina ta dziwna jest i piękna, ale nie można jej przypisywać owego pustynnego charakteru,