Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/276

Ta strona została przepisana.

Petersen chce obejrzyć nasze kultury leśne na wydmach przymorskich.
— Haa! Toś pan trafił wybornie! — zaśmiał się Hansen — Lindemark ma się czem pochwalić. Warto spojrzyć... warto... u kroćset... Co pan tam ujrzysz, tego niema...
— No... no... nieprzesadzajmy, panie sąsiedzie — powiedział Lindemark — Pan Petersen rozczaruje się po takiej zapowiedzi...
— Głupstwa pleciesz, Lindemark! — wrzasnął Hansen — Powiadam, psiakrew stotysięcy starych djabłów, że może długo łazić po całem wybrzeżu zanim zobaczy coś podobnego. Za jakieś dziesięć, dwadzieścia lat pojedziemy do lasu z muzyką, z trąbami, dziewczętami i będziemy hulać, jak w samej Kopenhadze... Warto będzie żyć, warto będzie pić! Tak mówię i basta!
Rzucił się wstecz na krześle, a obecnych owionął odór spirytusu. Mimo, że nie było tego po nim widać, nie wracał z jarmarku w mieście w stanie całkiem poczytalnym. Oczy jego zrobiły się wielkie i jakieś galaretowate, zaś ponad brodą jaskrawiły się purpurowo policzki.
— Czyś pan sprzedał siwą? — spytał Lindemark, biorąc gazetę.
— A... pozbyłem się szelmy!
— Co zapłacono?
— Nie gadajmy lepiej o tem! Jarmark był pod psem. Zresztą cóż można wydrzeć od takiego zatraconego parcha? Niech go szlag trafi!
— Widziałem pana w hotelu w wesołem towarzystwie, Szymon Natan był z wami. Pociągaliście nieźle grog...