Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/279

Ta strona została przepisana.

— Ja dziękuję! — powiedział stanowczo Lindemark, a młodzieniec uczuł, że należy zrobić to samo. Wydało mu się, że Lindemark i Hacke nie lubią się. Zaraz przy wejściu porucznika zauważył, że spojrzenia ich skrzyżowały się niby szpady. Przytem ten pan von Hacke musiał być właśnie postrzeleńcem, który, zdaniem gospodarza, miał zajączki w głowie.
— No, cóż się tak gapicie na siebie? — spytał Hansen — Siadaj, Hacke, na kanapie, rozgość się... Cóż to, czy ci trzeba mamki? Może znowu w głowie burczy? Cooo? Indjanie na dachu fermy... hm... gadaj że raz!
Porucznik usiadł bez słowa na sofie. W świetle lampy ubranie jego przedstawiło w stanie tak smutnym, że kandydat uczuł politowanie. Lękliwe oczy porucznika spozierały nieprzytomnie, niby oczy dziecka lękającego się ciemności. Pozatem zachowywał się bardzo poprawnie. Z pewną nawet ostentacyjną uroczystością muskał drżącą ręką co chwila wąsy raz z jednej, raz z drugiej strony.
— Za zdrowie Waszej Królewskiej Mości! — krzyknął Hansen, gdy przyniesiono piwo — Trąćmy się! Tak powiada Niemiec! Słyszałeś, Hacke, nowinę? Oto pan doktor przybył z Kopenhagi celem obejrzenia kultur leśnych Lindemarka. Cóż ty na to? Hm... dobry żart? Muszę panu opowiedzieć panie... eee... panie z Kopenhagi, że pan von Hacke to w swoim rodzaju dziki mąż. Do pasji go doprowadza cała owa cywilizacja, którą my tu zaprowadzamy. Gdyby mógł, zmieniłby całe Vendsyssel w dziką puszczę, gdzieby można polować na lwy, hieny, oraz młode, dzikie dziewczęta... Muszę panu powiedzieć, że nasz Hacke lubuje się w stanie pierwotnym natury, marzy o czasach pra-