nie mam bębenków ze skóry cielęcej... Proszę byś się pan umitygował!
Potem zwrócił do się Kopenhagczyka i spytał:
— Czy pan kandydat zamierza tu pozostać przez czas dłuższy?
— O, nie — odparł młodzieniec — jestem przelotnym ptakiem, zwiedzam kraj...
— Zapewne nie odpowiadają panu tutejsze hotele? Jestem tego samego zdania i stwierdziłem rzecz osobiście. Zawiadamiam pana, że w łóżku znajdzie pan całą załogę pluskiew... Ach... trudno, już takie tu zwyczaje i to... pod każdym względem! Pan mnie rozumie... prawda? Trzeba, przywyknąć do obcowania z pluskwami! Que faire? I faut être souple avec la pauvretè! Pan jest kandydatem wydziału filozoficznego?
— Jestem filologiem.
— Bardzo interesująca gałąź wiedzy. Ileż pan może liczyć lat, jeśli wolno spytać?
— Dwadzieścia dwa.
— Prześliczny wiek. Kiedy człowiek dosięgnie czterdziestki, to resztę życia obrócić winien na przygotowania się do pożarcia przez robaki... Co za pocieszająca nadzieja... nieprawdaż?
Zamknął oczy z wyrazem zachwytu, a potem zanucił jakąś piosenkę. Ogarnął go już nastrój alkoholiczny.
Lindemarka opuścił spokój. Poznać to było można po ustawicznem suwaniu nóg po podłodze, usypanej piaskiem. Spozierał raz poraz na zegarek, a wkońcu wstał i podszedł do okna, chcąc zobaczyć, czy księżyc wszedł i czy można jechać dalej.
Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/282
Ta strona została przepisana.