Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/284

Ta strona została przepisana.

Porucznik nucił, stojąc pod piecem, melodję. Był to urywek ze sprośnej piosenki.
— Czy pan to zna, panie Lindemark? — spytał — Ponieważ pan, jak widzę, zamierza odegrać w naszej okolicy rolę dobrego Samarytanina i wychowawcy młodzieży, powinienby pan również zająć się poezją ludową:

Gdy Ludwik hen po morzu mknie,

Z Torwaldem Liza............. się

Tirara... ra... ra... tirara... ta ta!

Wrócił do stołu strasznie wzburzony. Roześmiał się dziko i padł na sofę, kładac bez ceremonji nogi owijakami skrępowane na poduszce.
— Przebacz, mi młodzieńcze! — zawołał, spozierając brzydko na Kopenhagczyka — Widzę, że masz sztywny kołnierz, a przeto głowę nosisz wysoko. Nie powiem, żeby ci z tem było do twarzy, ale moda owa przystoi ludziom pewnego typu. Opatrzność bywa czasem swywolna i nakłada na kadłuby ludzkie głowy kapuściane, które są jak wiadomo dumne i twarde...
— Dość tego, panie poruczniku! — powiedział Lindemark surowo i twardo — Wysilasz się pan dziś ponad możność na dowcipy, to panu może zaszkodzić!
Krew uderzyła porucznikowi do twarzy. Ale opanował się, uczynił ręką gest i rzekł:
— Każdej chwili służę! Widocznie zapomniałem iż w dzisiejszej sytuacji nie wolno mi mówić śmiało w obecności pańskiej, panie właścicielu dóbr ziemskich, Lindemarku. Jest pan bezwzględnie człowiek znakomity i pełen zasług... Niemal radca sądu! Proszę, racz pan na usprawiedliwienie me pamiętać, że rodzina moja od lat dwustu oddawała Królowi Jegomości