Zanieśli go. Gospodarz wziął go w pół, ale ciało zwisło zupełnie, tedy Hansen musiał mu podtrzymywać głowę, a Lindemark nogi.
W kilka minut potem wrócił Hansen i zawiadomił Petersena, który nie miał odwagi asystować niosącym, że porucznik żyje. Było to jeno omdlenie.
— Musi to być człowiek bardzo namiętny i bardzo nieszczęśliwy! — zauważył młodzieniec.
— To sam ogień... to djabeł wcielony! A także zachłanny na kobiety, jak nie wiem co, chociaż niemłody już... Mówiąc szczerze, jest tu, w okolicy pewna dama... ale sza!
W tej chwili wszedł Lindemark i powiedział, że bryczka czeka.
Niebawem odjechali wszyscy trzej. Porucznik dostał kropel i zasnął. Gospodarz chodził po izbie, w której dym wisiał jeszcze pod pułapem. Badał piec i ścianę i przekonał się, że cała nasiekana lotkami, jakich się używa na grubszego zwierza.
— A to szatan wcielony!... Roztrzaskał mi także obraz... Ho... ho... ten żarcik będzie go drogo kosztował... przysięgam na Boga, że nie daruję...
nie daruję...
Lindemark i gość jego mieli dobrą milę do domu. Burza wzmogła się jeszcze, a skryty za chmurami księżyc dawał tyle jeno światła, iż można było rozróżnić odchylającą się od gościńca drogę boczną, na którą konie skręciły same. Lindemark zatrzymał się w szynkowni dlatego tylko, że było bardzo ciemno na dworze, a wiatr uniemożliwiał zaświecenie latarń powozowych.