Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/29

Ta strona została przepisana.

światła, zupełnie jakby oczekiwał przybycia znakomitych gości. Polecono mu w takiem środowisku usiąść w fotelu i czytać: „Jak się wam to podoba?“ Usłuchał i przyznał, że onej nocy nie tylko objawiła mu się w całej swej potędze poezja Szekspira, ale także zrozumiał istotę poezji całego świata.
— Tak to — zakończył — dzieje się z nami, biednymi śmiertelnikami, gdy idzie o sztukę, a nawet o samo życie. Kto nie ma trochę djabła w sobie, nie pojmie dzieł genjuszu, a nawet dzieł Boga. Sam się o tem przekonałem odnośnie do muzyki Pieczowa.
Chodził tam i z powrotem po dywanie, zacierając ręce i wznosząc je w górę. Po chwilę zatrzymał się przed Emą i, przechylając głowę na bok gestem prośby, powiedział:
— Czy wzięłaby mi pani za złe, gdybym przypomniał pani o pewnej bladoszafirowej, czy też kremowej, jedwabnej sukni, tkwiącej od lat całych w sarkofagu ogromnej szafy, oddanej na łup molom i innym poczwarom ciemności? A pan, drogi doktorze, czyż nie zachciałbyś wziąć na się fraczka i zawiązać na szyi biały krawat, ku czci dzisiejszego święta zmartwychwstania Pieczowa? Czyż pozwolicie mi państwo ponadto, oczywiście w granicach dobrego tonu przewrócić trochę dom do góry nogami? Wszakże dziś ostatnia noc karnawału, przeto nie wolno nikomu dawać rozsądnych admonicyj!
Jasne jego, piwne, nieco faunowskie oczy ślizgały się pokuśliwie i wabiąco od jednego do drugiego. Gdy żadne nie ozwało się słowem, pożegnał ich, skłaniając się z uszanowaniem. Wychodząc, wyraził pragnienie, by raczyli dać się skusić jego wymowie, pamiętni onego jegomości, który żąda ręki, gdy mu się poda palec.