Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/290

Ta strona została przepisana.

Chciano się go poprostu pozbyć, bo stoczył się na poziom tak niski, na jakim wogóle znaleźć się może członek dobrej rodziny.
— Czy mieszka w szynku?
— Nie. Odnajmuje pokoik od chłopa, a rodzina płaci zań. Ale zazwyczaj, po zmarnowanym na włóczędze dniu spędza w szynku wieczory.
— Dziwi mnie, że może wytrzymać?
— Wspomniałem już, że stoczył się bardzo nisko zarówno pod względem duchowym jak i fizycznym. Miał do wyboru to, jak je sam zowie „wygnanie” lub pobyt w miejscu, gdzieby mu nie zostawiono i tej nawet wolności.
— Nie rozumiem?
— Musianoby go oddać do domu obłąkanych.
— Tak?
— Byłoby to dlań nawet najlepsze, ale rodzina nie wzięła się na serjo do rzeczy. Jest to człowiek biedny, który już nigdy nie dojdzie do porozumienia ze sobą samym, a więc także z innymi ludźmi.
Petersen milczał, nie wiedząc co mówić.
Ale był oburzony i myślał:
— Ta oswojona wrona kracze pobłażliwie nad biednym, dzikim, poranionym ptakiem bez ojczyzny, który polata nad pustacią, pełen pogardy i ponurych myśli.
Wodził spojrzeniem po dali sczerniałej teraz i podwójnie smutnej w blasku księżyca, który wynurzył się z ponad zwału ciężkich chmur. Zaprawdę, los nie urządził mu wcale figle. Znalazł się rzeczywiście w kraju baśni, gdzie sama natura przemawiała językiem namiętności rozkiełznanej, potężnej, groźnej, a ludzie byli