Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/294

Ta strona została przepisana.

— Proszę spytać pana! — burknęła głucho.
Szafarka umknęła niby oblany wodą pies i pospieszyła do Lindemarka, który odszedł do siebie, by zaświecić lampę w gabinecie.
Gdy pani Lindemark została sam na sam z gościem, wzięła z kolan książkę i zaczęła obracać kartki. Był to zwykły tom, wzięty z wypożyczalni z bieżącym numerem na grzbiecie, to też przykro się poecie zrobiło na widok wyświechtanej książczyny w białych rękach przedziwnej damy. Te długie, wykwintne palce obejmować winny wykwintny tom elzewirowy o złoconych brzegach, albo, co lepiej jeszcze, jego własne poezje, oprawione w kremowego koloru skórę z wyciskami ręcznie robionemi i wielobarwną kartą tytułową.
— Czy zna pan tę książkę? — spytała.
— Cóż to za utwór?
— Natalja, Byczkowa.
— Tak. Wyszła w roku zeszłym w przekładzie Iversena. Już, zdaje się, drugi nakład wvdano obecnie.
— Jakże się panu podoba?
— Bardzo. Zawiera doskonałe opisy przyrody. Rosjanie są pod tym względem mistrzami. Pamiętam n. p. ustęp gdzie Natałja czeka na kochanka w opuszczonej chacie chłopskiej. Jakże wspaniale wypadł opis deszczu!
— Czy pamięta pan rozdział następny?
— Któryż to?
— W nocy, na stepie. Jakto? Nie pamięta pan? To niemożliwe! — zawołała porywczo — Petrowicz wraca z podróży...
— Petrowicz? Tak... tak... posępny, zły teść Natalji... Pamiętam... wpada z powozem do rzeki