Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/298

Ta strona została przepisana.

salonu, pani Lindemark usiadła znowu w fotelu pod lampą, a Petersen stanął przed nią, opierając się ofotel.
Gdy się Lindemark oddalił, zaczął zrazu ostrożnie ubolewać nad tem, że często bywa pewnie sama, gdyż mąż zajęty jest ustawiczną pracą.
Milczała, a wówczas ośmielając się zapytał, czy nie dokucza jej to życie na pustkowiu, wśród wydm i wichru.
— Pewna byłam, że pan to powie! — odparła tonem pogardliwym.
— Od dziesięciu lat każdy mi zadaje to pytanie i wyznaję, że ta monotonność śmieszy mnie.
Petersen zmieszał się.
— To pytanie, łaskawa pani, narzuca się poprostu każdemu. Mimo, że zachwycony jestem okolicą, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że przygnębiłby mnie bardzo dłuższy pobyt w tych warunkach klimatycznych. O ile dobrze zrozumiałem co mówił przy kolacji małżonek pani, przybyła pani tu z urodzajnej Vejli, gdzie wszędzie pełno wspaniałych lasów, a zwłaszcza gdzie leży słynne na cały świat Greis-Mőlleaa.
— Nienawidzę lasów! Niecierpię Greis-Mölleaa! zawołała — Niedobrze mi się robi, ile razy o tem usłyszę!
— Woli pani tedy rozległe pustacie, ogromne przestrzenie ziemi i nieba?
Nie zważała na jego słowa.
— Wspomniał pan o wichrze. Lubię burzę, zachwycam się jej skowytem, dzikością, rozpętaniem. Brak mi tej orkiestry, gdy milknie na godzinę bodaj... Tego wszystkiego nie rozumiesz pan, oczywiście...
— Ach... łaskawa pani... — pospieszył.
— Samotność... opuszczenie? Ach... czyż jest kiedy samotnym człowiek opuszczony? Morze