Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/299

Ta strona została przepisana.

i burza mówią ciągle... jeno trzeba rozumieć... a więcej to warte niż gadanina ludzka o codziennych drobiazgach. A chmury? Czemuż nikt nie wspomina o chmurach? Jakże wspaniale są te giganty mknące ponad rozłogami w płaszczach polatujących w wichurze.
— Łaskawa pani! — zawołał — Słowo daję, że dzielę w zupełności te poglądy. Powiem więcej! Nietylko przyroda, ale i ludzie tutejsi wydają mi się nierównie ciekawsi od naszych zelandzkich okazów. Pośród tych rozległych, targanych burzą rozchwiei nabierają zarysów ostrzejszych i bardziej indywidualnych konturów.
Pani Lindemark spojrzała nań badawczo.
— Czy masz pan na myśli Hansena? Mąż mówił, żeście go spotkali w zajeździe.
— O, nie... nie o nim myślałem! Ale poznałem osobistość inną, niejakiego pana von Hacke, asystenta kultur wydmowych.
Zamilkła, i obróciwszy ku niemu głowę, zaczęła słuchać bardzo uważnie. Petersen, wpijający w nią oczy, odrazu poznał, że mąż zataił przed nią całą scenę i nic o Hackem nie wspomniał.
— Tak... — odrzekła po chwali — Ten biedak ma tam rodzaj azylu.
— To przedziwny człowiek! — powiedział z zapałem. — Uważam poznanie go za rzecz najgodniejszą uwagi w ciągu tych kilku godzin mego pobytu.
— Tak jest. Porucznik Hacke, to człowiek nawskroś oryginalny. Życie okrutnie się z nim obeszło. Nasze czasy nie są odpowiednią porą dla ludzi niezwykłych.
— Zwiedził pono kawał świata...