Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/30

Ta strona została przepisana.

W samych jeszcze drzwiach skłonił się dwukrotnie i rzekł z uśmiechem:
— Do miłego widzenia!
Ledwie znikł, Ema rzuciła robotę, zerwała się z kanapy i przystąpiła do męża.
— To straszne! Cóż poczniemy? To człowiek szalony!
— Niewątpliwie, ma myszki! — przyznał Arnold.
— Któżto jest? Jak ci się zdaje?
— Nie wiem tego. Natomiast przypominam sobie, że pastor Joergensen opowiadał mi o swym przyjacielu, zda się właścicielu dóbr, który wypadł z powozu podczas jakiejś wycieczki i od tego czasu szwankuje na umyśle.
— Czemużeś go przyjmował? Źle się stało! — zawołała.
Powiedziała to w ten sposób, że musiał się mimowoli roześmiać. Przywiodła mu na pamięć one dni dziewczęce, kiedy to przerażona byle czem uciekała się pod jego opiekę.
— Nastraszył cię porządnie, jak widzę! — powiedział, obejmując ją ramieniem — Bije ci serce!
— Może... może... ale powiedzże, co mamy czynić?
— Musimy go traktować z wielką uprzejmością i względami. Za żadną cenę nie mogę dać pastorowi powodu uskarżania się, że przyjaciel jego doznał przykrości w naszym domu. Każ przyrządzić sutą kolację, dobrze się składa, że mamy właśnie w domu różne przysmaki. Trzeba także podać czerwone wino i sherry, kiedy już jest w piwnicy.
— Ale prawda, że sam uznajesz go za warjata?