Pani Lindemark wstała z fotelu. Podczas kiedy mąż dawał wyjaśnienia, chodziła niespokojnie po pokoju, biorąc w rękę różne przedmioty i kładąc je z powrotem na miejsce. Po chwili siadła do otwartego pianina, uderzyła kilka akordów i zaczęła nucić zcicha pierwszy wiersz znanej liebmanowskiej „Pieśni burzy“, akompanjując sobie bez nut:
Niebo tuman kryje szary,
Mewy krążą nad mielizną...
— Znasz pan to? — spytała, przerywając mężowi i zwracając się do gościa.
— Znam dobrze, łaskawa pani — odparł — a nawet przed kilku godzinami powtarzałem sobie w duchu te zwrotki. Liebmann, to mój ulubiony poeta!
— I mój też!
Obróciła się do pianina i zaczęła śpiewać pełnym głosem. Śpiewała nieuczenie, nawet źle, a Petersem uderzyło niemile takie poniewieranie pięknej melodji. Ale za chwilę porwało go zuchwalstwo i patos z jakim wyrzucała z piersi słowa tekstu:
W wielki dzień Świętego Jana!
W welon z mgieł coć słoni głowę
Zorze wplatasz płowe...
Wicher wyje pieśń twej chwały,
Siekąc wydmy, morza skały.
Gdy powstaje z zórz posowy