Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/304

Ta strona została przepisana.

Przez godzinę jeszcze siedzieli we dwójkę, paląc i popijając grog, ale mimo to rozmowa się jakoś nie kleiła. Gdy stojący na szafce zegar wydzwonił dziesiątą, rzekł Lindemark:
— Proszę mi przebaczyć. Kładziemy się zawsze wcześnie. Nie miej pan żalu, że mówię otwarcie...
Zaprowadził sam gościa do gościnnego pokoju na drugim końcu sieni i pożegnał się z nim. Ale niezwykłe przejścia, czy może jedzenie, do którego nie był przyzwyczajony, sprawiły, że Petersen uczuł w żołądku pewne zaburzenie i poprosił gospodarza, by mu wskazał drogę do pewnej ubikacji, w każdym należycie urządzonem domostwie poświęconej samotnym dumaniom.
Lindemark przywołał dziewczynę służebną i wraz z widzianą już na wstępie grubą posługaczką z kuchni, niosącą latarnię, musiał Petersen odbyć dziwną, wędrówkę przez dziedziniec, potem zaś wąską uliczką pomiędzy stajniami, gdzie panował taki przeciąg, że go omal wichr nie zbił z nóg, następnie zaś wzdłuż dużej stodoły i gnojowiska, na którem sterczyły szeregi taczek, wznoszących w niebo przeraźne piszczele imadeł.
Doszedłszy na miejsce przeznaczenia, podziękował swej towarzyszce i znikł w gabineciku prymitywnie urządzonym.
Prostoduszna wieśniaczka została na zewnątrz i czekała z latarnią aż wyjdzie. To też w drodze powrotnej zawiązał z nią rozmowę, urozmaiconą poświstem wichru. Ale dziewczyna nie była gadatliwa, nie dowiedział się tedy niczego o dworze i jego mieszkańcach. Na każde pytanie, odnoszące się do gospodarzy i chlebodawców, odpowiadała stale:
— A bo ja wiem? A bo ja też wiem?