Nie doszedł do żadnych wniosków, a znalazłszy się we dworze, zastał czekającego w sieni Lindemarka. Przeszło mu to i owo przez głowę na widok przezorności, z jaką pan domu upewniał się osobiście, czy drzwi dobrze zamknięte i czy założono z wewnątrz żelazną sztabę.
Nigdy może nie przeżył biedny kandydat wydziału filozofji okropniejszej nocy. Mimo, że łóżko było miękkie i przytulne niby ptasie gniazdo, nie mógł zmrużyć oka, a to z powodu straszliwej burzy, która zerwała się około północy. Wichr szalał z taką wściekłością, że wstał i wyjrzał oknem, chcąc się przekonać, czy świat się nie wali przypadkiem. Rozśpiewał się chór wyjących, gwiżdżących, dławiących się jakby szatanów, tak że niewątpliwie był przekonany, iż znalazł się na samem dnie piekła. Zdrzemnął się parę razy, ogarnięty znużeniem, ale po chwili budził go przeraźny zgrzyt, skwir, czy szaleńczy jakiś śmiech. Śniły mu się w owych krótkich momentach snu dzikie bestje lasów pierwotnych, zgromadzone wokół domu, gotowe do skoku. Widział olbrzymie parskające tygrysy, skradające się z dachów ku oknom, bajeczne słonie, tłukące wściekle szerokiemi czołami w zawartą bramę, oraz stada hipopotamów, idące w obłoku, zbitego w chmurę lotnego piasku od strony wydm, z przeraźnym okrzykiem bojowym, wylatującym z różowych, przepastnych gardzieli.
Zjawiwszy się nazajutrz na śniadanie, nie zastał w pokojach nikogo, prócz szafarki, snującej się z miotełką. Spytał czy państwo wstali i dowiedział się, że gospodarz jest już oddawna w stajni.