Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/306

Ta strona została przepisana.

— A pani?
Kobiecina spojrzała nań dobrotliwemi, smutnemi oczyma.
— Jaśnie pani wstaje później... tak, koło południa! — wyrwało jej się mimowoli, to też zaraz dodała — Lekarz podobno zalecił...
— Czy pani Lindemark jest chora?
— Oo... nie... tak naprawdę chora nie jest... — mruknęła i zaczęła gorliwie porządkować książki na biurku, jakby się bała znowu z czemś wygadać.
W tej chwili wsadziła głowę przez uchylone drzwi dziewczyna służebna i zawołała przerażonym głosem.
— Prędko! Prędko, Steensen... Jaśnie pani dzwoni!
Kobiecina rzuciła książki i wybiegła. W sieni wpadła na drugą służebne, która również wołała z przestrachem: — Prędko, Steensen! Prędko! Jaśnie Pani dzwoni...
Cały dom ogarnął nagle niepokój i przerażenie.
Po chwili wrócił Lindemark z dziedzińca. Pozdrowił serdecznie gościa i wydało się, że cieszy go jego widok. Mimo to spostrzegł Petersen, że jest bardziej jeszcze niż wczoraj zadumany. Widocznie bojował i on tej nocy z przykremi snami.
Zaraz po śniadaniu udali się na zwiedzanie. Burza nie ustała dotąd i wichr dął im prosto w oczy. Na zachodzie, gdzie leżał wał odętych, spaśnych chmur, zaczęło się trochę wyjaśniać co było, zdaniem Lindemarka, zapowiedzią, iż wiatr ustanie wieczorem.
Chcąc ogarnąć spojrzeniem cały teren, weszli na podłużny, wysoki dolmen, leżący na polu opodal zabudowań gospodarczych. Znaleźli się na skraju wielkiej łąki, przez którą sączył się strumień. Łąka owa pocięta