Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/307

Ta strona została przepisana.

była wszerz i wzdłuż rowami, połączonemi ze sobą za pomocą systemu szluz wodnych. W doli widać było szarosrebrzyste garby wydm.
Stąd udali się w stronę kultur leśnych, znajdujących się na zachodzie, na samej granicy lotnych piasków. Ciężko im było iść po piasczystych rozłogach wrzosowiska, którego nawierzchnia została naruszona. Musieli się przeć całą siłą pod wiatr, a kilka razy kandydat stawał, gdyż mu zbrakło tchu.
— Byłbym zapomniał! — zawołał Lindemark z całych płuc, by przekrzyczyć burzę — Otóż dziś rano przybył od Hansena z Sandhofu konny posłaniec! Pamięta pan zapewne Hansena z wczorajszej awantury, jutro przypadają imieniny pani Hansen. Jesteśmy oboje z żoną zaproszeni oddawna. Posłaniec doniósł, że gdyby pan zechciał jechać także, to będzie pan bardzo mile widzianym gościem!
Petersen pomyślał chwilę. Miał wielką ochotę skorzystać z zaproszenia. Pani Lindemark zgodziła się napewno jechać dlatego, że miał tam być porucznik Hacke. Nęciła go nadzieja, że zobaczy, jak będzie wyglądało owo spotkanie. Zdawało mu się jednak, że nie wypada przeciągać tak swej przypadkowej wizyty. Przytem zapowiedział już, że wyjedzie zaraz po południu.
Lindemark przedstawił mu rzecz z tak ponętnej strony i tak nalegał, że kandydat nie mógł pojąć, czemu go chce zatrzymać mimo fatalnych stosunków domowych, na które przecież nie mógł być ślepy. Czyżby mu w myśli przeznaczył rolę piorunochronu? Czy może miał siedzieć z harfą w ręku niby młody Dawid, u stóp pani i rozchmurzać ją?
Podziękował i przystał wkońcu, poczem szli przez czas pewien w milczeniu. Droga stawała się coraz to