Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/308

Ta strona została przepisana.

uciążliwsza, brodzili bowiem powyżej kostek w piasku. Coraz też donośniej grzmiało morze, a ryk ten podziemny stał się jakby i niezmiernie ponury.
Dotarli nakoniec do plantacji i weszli na wzgórze, by je ogarnąć spojrzeniem. Przybyszowi wydało się, że stoi pośród zasieków frontu bojowego. Jak okiem sięgnąć widniały we wrzosowisku głębokie dziury, w każdej zaś tkwiła mała, karłowata sosenka, nie sięgająca wierzchołkiem wału ochronnego z piasku, ciągnącego się długa smugą od zachodu ku północy. W jednem jeno miejscu, tuż przy brzegu morskim, gdzie wysokie wydmy powstrzymywały napór wichru, plantacje wystrzeliły w górę i wyglądały niby mikroskopijny lasek szpilkowy.
Lindemark, obrócony plecami do wiatru, machał wkoło laską i wymieniał cyfry. Daleko na wschodniej stronie majaczyły zarysy licznych zabudowań, dworu, oraz sterczał podobny minaretowi komin, wszystko zaś przypominało zgoła nierealną fata morganę ponad rozlewną, niesiężną pustynią piasczystą.
— Widzi pan ten upad terenu przed dworem? — spytał Lindemark — Proszę sobie wybrazić, że ten naturalny basen pełen jest wody odpływającej ze szluz. Powstanie w ten sposób jeziorko, a położenie jego sprawi, że dwór będzie się w niem przeglądał. Wyobraź pan sobie dalej, że kulturowane na brzegu jeziorka drzewa wyrodną i zmienią się w las... Wówczas całość przedstawi się pięknie... nieprawdaż?
Tymczasem to, co dziś jest wrzosowiskiem, będzie już orną glebą, a reszta, aż po morze będzie dobrze poszyta drzewostanem, który wzmocni się do tyla, że powstrzyma cały napór wichru, od strony wydm wiejącego. Nie wielkie dotąd, jak pan widzi, rezultaty.