Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/309

Ta strona została przepisana.

Zrazu sądziłem, że to pójdzie znacznie prędzej. Niestety musiałem tę naprzykład partję kulturować cztery razy z rzędu. W walce z przyrodą, podobnie jak w każdej zresztą formie tworzenia, pierwszą rzeczą jest cierpliwość.
We właściwy sobie cichy, skupiony sposób rozwijał plany przyszłości, a tymczasem wichr przelatał z drwiącym poświstem, a morze miotało groźby. Lindemark nie zważał na to i jak przystało bojownikowi wiary, głosił ostateczny triumf życiotwórczej potęgi woli.
Głos jego był jednak smutny. Wyznał otwarcie, że nie ma nadziei ujrzyć ziszczenia się marzeń, a pociesza się jeno tem, że pracuje dla potomności.
— Kiedy pan rozpoczął?
— Przeszło dziesięć lat temu. Do pewnego stopnia pomysł ten zawdzięczam żonie mojej...
— Żonie?
— Wspomniałem już, że żona moja urodziła się w nader żyznej i lesistej okolicy, w najurodzajniejszej części Danji. To też przyszło mi na myśl, stworzyć tu dla niej coś, coby jej przypominało miejsce rodzinne, które porzuciła dla mnie. Byłem wówczas szczęśliwy, to też wierzyłem, że wszystko pójdzie jak z płatka.
— Cała ta praca jest więc czemś w rodzaju podarku dla żony?
— Można rzecz i tak ująć. W każdym razie ochrzciłem przedsięwzięcie jej imieniem.
— Mam wrażenie, — powiedział Petersen — że małżonka pańska nie tęskni zgoła za otoczeniem z lat dziecięcych. Nawykła już do warunków miejscowych i czuje się dobrze.
Lindemark nastawił uszu.