Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/31

Ta strona została przepisana.

— Warjata? Nie! Wyrażenia tego stosować doń nie można. Ma fioła w głowie, nie ulega kwestji, ale na tem też koniec. Zresztą jest bardzo miły. Chce nam grać! Jakże się zowie ten muzyk rosyjski?
Ema powiedziała nazwisko z roztargnieniem. Objęła ramieniem szyję męża i, jakby przerażona, przylgnęła doń miękkiem, ciepłem ciałem swem.
Arnold uspakajał ją dalej.
— Gra dobrze, nawet nadzwyczajną posiada biegłość, to też zapowiada się śliczny wieczorek muzyczny, a jak ci wiadomo, strasznie nam tego brakowało w ciągu ostatnich lat.
Ema chwyciła guzik kamizelki, wychylający się z pośród klap szlafroka.
— Arnoldzie, nie możesz chyba chcieć na serjo... bym... jak mówił ten szaleniec... ubrała się w jedwabną, różową suknię z koronkami...?
Roześmiał się.
— Oo... nie, tego nie chcę na serjo... Chociaż... wiesz co? Dlaczegóżby nie? Radbym cię zobaczyć w pełnej gali! Od czasu wielkiego balu u wuja nie miałaś tej sukni na sobie!... Pamiętasz? Zresztą... wszakże to dziś ostatnia noc karnawału! Czemuż tak patrzysz na mnie? Mówię całkiem serjo!
— Dajże spokój, Arnoldzie... to szaleństwo... to głupstwo!
Szarpała go formalnie za guzik i czerwieniła się coraz to bardziej.
On tymczasem nabrał niepowściągnionej ochoty urządzenia przyjęcia. Otoczył ją oboma rękami i chciał pocałować.
— Powiadam ci, mówię całkiem serjo. Chcę się pobawić! Raz kozie śmierć! Słyszysz, Emo? Musisz