Z rozmiłowaniem znawcy zaczął od wstępu, w którym występują dwie nimfy. Podczas wietrznej, księżycowej nocy siedzą nad brzękliwym potokiem i drżą od chłodu, gdyż nie mają innego odzienia, prócz bujnych włosów swoich. Jedna jasna, druga ciemnowłosa.
W misternych strofach żalą się na prozaiczne czasy, w których żyć muszą samotne i opuszczone. Wspominają dawne sagi, opiewające, jak to ongiś bogowie sami starali się o ich względy, a lasy rozbrzmiewały pieśniami ku ich czci.
Naraz wrzask się rozlega, a jasnowłosa drży. Ciemnowłosa uspakaja ją, mówiąc:
I klnie miłosnych igrań czas...
Owe ryzykowne słowa przez poetyczność swą są niewinne, tak że czyta się je w szkołach bez żadnej obrazy dobrych obyczajów.
Jasnowłosa nimfa zwierza się towarzyszce ze swej niedoli. Oto zakochała się w Królu-Dniu, który wałęsa się po swem państwie w różnych przebraniach, szukając daremnie leku dla swej chorej duszy. Cierpi na czarną melancholję i pogardę świata, cobyśmy dziś nazwać mogli katarem żołądka, lub dyspepsją... Trapi go myśl, że tak głęboko spojrzał w tajniki przyrody, iż stał się jasnowidzem i spostrzega nicość wszystkiego co ziemskie.
Porzucił dwór, laboratorjum czarnoksięskie i kochanki i poszedł w lud, by tam pić ze zdroju świętej naiwności. Ma to być coś w rodzaju kuracji karlsbadzkiej.