Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/324

Ta strona została przepisana.

— Błagałeś, bym za ciebie wyszła... błagałeś, bym tu jechała... błagałeś bym została matką. Chciałeś mieć spadkobierców. Kupiłeś mnie, jak inne zwierzęta rozpłodowe!
— Astrid! Jakże możesz tak mówić? Czyż nie czujesz, że poniżasz siebie i mnie zarazem?
— Nie! Tyś mnie poniżył, upodlił. Miast rodzić dzieci z własnej woli, oddawać się z namiętności... Fuj! Obrzydzenie mnie bierze ile razy o tem wspomnę!
— Czy pamiętasz, Astrid, dzień tuż przed ślubem, kiedyś mnie odprowadzała na kolej? Pamiętasz jak wskoczyłaś do wagonu, który miał już ruszyć i, otoczywszy ramionami szyję, szepnęłaś mi w ucho, bym cię natychmiast porwał i uwiódł...?
— Ach... to były dzieciństwa!
— Czy pamiętasz dzień spędzony w lesie? Powiedziałaś, że jesteś Danae a ja Jowisz. Całowałaś liście na pożegnanie i dziękując lasowi, zwałaś go schroniskiem naszej miłości.
— Cicho bądź! To kłamstwo!
— Czemuż tak mówisz? Wiesz sama, że każde słowo jest prawdą najczystszą!...
Przerwała rozmowę mamzel Steensen pytaniem czy może podać obiad. W chwilę potem otwarły się, drzwi sieni i ukazał się w nich zaczerwieniony po uszy Petersen. Był ogromnie zmieszany, gdyż słyszał wszystko. Stało się to przypadkiem, ale wstydził się ogromnie, że powodowany ciekawością zatrzymał się w sieni, a nie wrócił do siebie. Nie mógł się przezwyciężyć, by nie być świadkiem owego małżeńskiego karambolu. Usiłował nawet dojrzyć coś przez dziurkę od klucza.