Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/325

Ta strona została przepisana.

Siedli do stołu, a obiad był jeszcze przykrzejszy od wczorajszego.
Pani Lindemark mówiła niemal sama jedna. Kandydat zauważył z podziwem, że była w dobrym nastroju i ożywiona. Roześmiała się nawet kilka razy zgoła bez powodu. Otoczyła gościa dziwną pieczołowitością, do której nie nawykł od przyjazdu. W przeciwieństwie do poprzedniego zachowania się czyniła honory domu i chociaż nie miał apetytu, zmuszała go, by nabierał mnóstwo jadła na talerz.
Nie zapominała jednak o psie. Trzymając wysoko w powietrzu widelec z kawałkiem mięsa, zabawiała się skokami pudla, a jednocześnie rzucała gościowi spojrzenia łaskawe, uwodzicielskie nawet, co go wprawiało w wielkie zakłopotanie.
— Zapomniałeś mi pan dać owego artykułu, o którym mówiliśmy! — powiedziała — Jest pono bardzo interesujący...
— Artykuł? — spytał nieprzytomnie.
— Tak! Artykuł o konwencjonalnych kłamstwach... Przecież go pan ma ze sobą!
Serce mu bić przestało. Dokądże zmierza, szepnął sobie w duchu? Wspomniał rozmowę, namiętną obronę morderstwa, jakiego się dopuściła na swym teściu bohaterka romansu, Natalja. Mignęło mu przez głowę, że może chce popełnić jakąś zbrodnię i jego mieć za wspólnika...
— Łaskawa pani nie zrozumiała mnie! — powiedział — Mam ów zeszyt, ale w domu... w Kopenhadze...
Spuściła oczy i rzuciła w otwartą paszczę psa kawałek mięsa.