Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/326

Ta strona została przepisana.

— Szkoda! — powiedziała — Chętniebym przeczytała. Konwencjonalne kłamstwa, to największe nieszczęście ludzkości. Któż to napisał... zapomniałam.
— Karol Herda... Zdaje się, jest to pseudonim.
— Czy Duńczyk?
— Nie wiem tego.
— O, nie... napewno nie Duńczyk. W Danji wszyscy jesteśmy poczciwymi, wielbiącymi ustawy obywatelami.
— Dziękuję! — przerwał Lindemark, wstając i przysuwając do stołu krzesło. Podając dłoń gościowi, usiłował się uśmiechnąć, ale wargi miał całkiem białe.
I to poobiedzie spędził Petersen sam na sam, ale nie czytał już. Chodził niespokojnie po pokoju i czekał z utęsknieniem piątej. Nigdy jeszcze czas nie wlókł się tak ospale. Pewnym był, że stanie się coś ważnego, coś rozstrzygającego. Ale co? Ucieczka? Porwanie w nocy?... A może naprawdę mord?... Ha... nonsens! Dama w guście pani Lindemark mogła delektować się taką myślą, mogła ulegać czasem pokusie... nigdy jednak nie byłaby zdolną do czynu. Wszakże sama to wyznała wówczas, gdy rozmawiali — o romansie Byczkowa.
Punkt o piątej zajechała przed dwór kareta. Była to staroświecka landara o esowatych resorach, zwana przez służbę „pojazdem Jaśnie Pani“. Jawiła się bardzo rzadko, wówczas jeno kiedy pani Lindemark decydowała się złożyć komuś wizytę. Nie była obliczona na miejscowe drogi, po których jeździć skutkiem wiatru i zasp piasczystych nie było wcale bezpiecznie. Lada podmuch mógł obalić całe pudło.
Lindemark i gość jego dawno byli gotowi, jejmość pani marudziła. Opowiadano sobie w kuchni,