z powodu nędznej, biednej, nieszczęśliwej istoty, jaką był porucznik von Hacke.
Obrócił się, otarł okno z rosy końcem pasa, służącego do spuszczania szyb i zapatrzył się w widnokrąg. Wjechali pomiędzy wydmy. Otaczały ich wzgórza nagie, gdzieniegdzie jeno porosłe wrzosem, a konie parły się z wysiłkiem krok za krokiem, wąską drożyną, pomiędzy sino-szaremi zwałami piasku. Czasem przesuwali się tunelem, gdzie nie dochodził wiatr, a wówczas słychać było skrzyp skóry powozu i podziemne dudnienie morza.
Ale wichr czyhał na nich i gdy się jeno rozwarła palisada, rzucał się na karetę i trząsł nią tak, że szyby dzwoniły rozgłośnie. Petersena ogarnęło przygnębienie. Patrzył na ową rozpaczliwą pustynię, będącą ucieleśnieniem niezbłaganego, straszliwego bytu ziemskiego. Nie sądził, że może wyglądać tak ponuro. Jechał z przeczuciem bliskiego nieszczęścia, które wstrząśnie kimś, nim samym może i ogarnęło go głębokie politowanie dla siebie i całej ludzkości, skazanej z góry przez namiętności — własne na poniżenie i zatratę nieuchronną.
Od godziny już zjechali się goście. We wszystkich pokojach połyskały lampy i świece. W salonie zasiadły panie, pijąc herbatę i zajadając konfitury, zaś panowie zebrani w gabinecie pykali fajki i palili cygara. Rozmawiano przeważnie o nocnym występie porucznika w domu Krena Pillegaarda i skutkach, jakie ten wybryk niewątpliwie pociągnie.
Nie było samego winowajcy, czemu dziwił się Petersen, nie wiedząc że do arystokratycznych przy-