Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/329

Ta strona została przepisana.

wilejów porucznika zaliczało się, iż mógł przychodzić, kiedy mu się podoba. Nie robił sobie nic z towarzystwa.
Panowie wyrażali zgodnie przekonanie, że tym razem zacny von Hacke może dostać się „do dziury“, jeden tylko młodszy agrarjusz o apoplektycznej szyi, którego wąsy naśladowały wąsy porucznika, zwał go raz po raz „kapitalnym chłopem“ i twierdził, że biednemu kawalerowi wolno przecież czasem „stanąć capka“. Zdaniem jego Hacke miał słuszny powód do oburzenia, bo djabli człowieka biorą, gdy mu w jego miot włazi nagle nieproszony myśliwy ze stolicy.
W tem miejscu zerkał ku stojącemu w drzwiach do salonu kandydatowi, który odrazu stał się celem natrętnych i ustawicznych spojrzeń. Zaraz po przyjeździe wziął go gospodarz na bok i szepnął:
— Aleś pan też nawarzył bigosu!
Gdy się znalazł w salonie, zauważył że wszyscy pochylali się ku sobie i najwyraźniej mówili o nim.
W pokoju szkolnym dzieci, uprzątniętym na dzień dzisiejszy, przytykającym do gabinetu, rozmawiał Lindemark z nauczycielem Johansenem.
— Sprawę tę, zdaniem mojem, trzeba koniecznie raz załatwić zasadniczo! — mówił Johansen, pakując ziemistej barwy wielki palec w gors koszuli Lindemarka — Mówię tedy panu, ale proszę o dyskrecję, ksiądz proboszcz zawezwał mnie do siebie... niestety chory na żołądek, przeto nie mógł się tu stawić... i porozumieliśmy się co do tego, że musi wkroczyć władza. Jest obowiązkiem chrześcijanina, doprowadzić do należytego ukarania występku, bo jakaś tam marna grzywna, to nic.
— Postanowiliście tedy panowie zanieść skargę?