szelestem pantofli, stara Anna, chcąc się koniecznie dowiedzieć, co będzie na kolację. Musiała coś posłyszeć, bo stanęła przy drzwiach, otwarła na ściężaj i tak szerokie usta i tkwiła bez słowa, niby słup soli.
Arnold wpadł na nią z pasją i zaczął burczyć, ale Ema, odzyskawszy prędko równowagę umysłu, załagodziła sprawę i w sposób godny gospodyni domu, z właściwą sobie ścisłością wydała rozkazy. Pieczone kaczki kazała podać na zimno z sałatą, a do śliwkowego tortu zrobić krem śmietankowy. Masło poleciła podać w formie kulek, a ser pokrajać w kostki i ułożyć go na serwecie.
— Obchodzimy uroczystość! — powiedział Arnold z nadmiernem jakiemś ożywieniem — Czyś zapomniała, Emo, że to dziś ostatnia noc karnawału?
Onej wygwieżdżonej nocy jesiennej przed sześciu laty z okładem, kiedy to Arnold i Ema przybyli do Soenderboelu wozem pocztowym, zrzucono całe mnóstwo pakunków wprost na gościniec, bowiem poczta czekać nie mogła. Pośród olbrzymiej sterty przeróżnych tłumoków, mieszczących całe bogactwo nowożeńców, był też nowiuteńki kosz, nad którym Ema czuwała z wielką troskliwością i zaraz go postawiła na honorowem miejscu w pokoju.
Otwarła też ten właśnie kosz nazajutrz w pierwszej linji, zabierając się do urządzenia nowego domostwa. Były tam świętości z czasów panieńskich, oraz pamiątki z wesela, a więc suknia ślubna, welon, wianek mirtowy, oraz bukiet, otrzymany od narzeczonego przed ślubem, spis potraw uczty weselnej, drukowane kartki z wierszami, śpiewanemi przy stole, listy Arnolda,