Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/331

Ta strona została przepisana.

w spojrzeniu, pozatem jednak lubował się pan Langner w dowcipach, wypowiadanych ciętym tonem knajp studenckich, przypominającym bezpłatne akademickie schroniska po pięterkach internatu i różne wesołe, oraz smutne przygody lat młodych.
Drugi, był to dozorca stacji świetlnej Enewoldsen, marynarz z zawodu, w szafirowem ubraniu, tatuowany na rękach i karku.
— Słyszałem — mówił uroczyście — że pan magister przybył tu dla oglądania kultur leśnych. Gdyby przypadkowo droga wypadła obok latarni morskiej w Loestrupie, to bardzoby mi było miło powitać pana u siebie.
Petersen podziękował skinieniem.
— Nie wiem, czy szanowny pan jest lubownikiem kur. Ja sądzę, że niema nic ponad moje kury w całem Vendsysselu. Hodowla drobiu jest niedoceniana u nas. Nie mam nic przeciw masłu i mięsu... broń Boże! Ale zdaje mi się, że racjonalna hodowla kur... to przyszłość Danji! Sprawę tę trzeba traktować jak sprawę narodową... panie magistrze... z całą miłością i poświęceniem... nieprawdaż?
— Nie rozumiem się na tem! — odrzekł kandydat dosyć chłodno.
— Ha... ha... ha — zarechotał Langner, zapychając ręce w kieszenie spodni i puszczając kłęby dymu z cygara. — Ja ze swej strony powiadam: wiwat... i amen! Panie dozorco, uroczy to obraz roztaczasz przed nami! Kury! Niech żyją kury, oraz ów szalony nieboszczyk król, który pragnął dać kurę każdemu z uciskanych poddanych swoich. Troski życia zmienią się w kurczątka... doskonale! Dajże Boże szczęście