martwiały coraz to bardziej, a gniew tajony rozszerzał jej źrenice.
Po kilkugodzinnem, nieludzkiem obżeraniu się i piciu, goście wstali czerwoni, z oczami zaszłemi bielmem, zaczęli się ściskać i potrząsać dłońmi, a potem rozeszli się po pokojach. Z panów trzeźwy był jeno Lindemark, nauczyciel Johansen i przybysz ze stolicy.
Chcąc ujść swym pijanym prześladowcom, udał się Pelersen do pustego właśnie pokoju szkolnego. Stał tu i oglądał rozwieszone tablice do nauki poglądowej, gdy nagle za tętniły tuż za nim kroki. Obrócił się i stanął twarzą w twarz z panem Langnerem.
— Ha... ha... ha — zaczął, a więc tuś się pan „zadekował“ jak to mówią, panie kolego? Pozwolisz pan, że wścibię nosa, gdziem nie dał grosza... ha... ha... ha! Stał niepewnie z cygarem w ręku i starał się sumiennie utrzymać równowagę. Miał na brodzie resztki jadła i napoju, a obrzękłe, gąbczaste ciało jego zionęło odorem spirytusu, oraz różnych tłuszczów tak silnie, że Petersenowi robiło się chwilami słabo.
— Hm... proszę... proszę — bąknął chłodno.
— Jakoś pan nie w humorze, panie kolego! No to nic... nic... umiemy się obchodzić z młodymi, narowistemi konikami. Walę tedy prosto z mostu! Jak długo zamierzasz pan zaszczycać naszą okolicę swą obecnością?
— Pytanie, co najmniej, dziwne!
— Młodzieńcze! Sądzę, że masz tyle sprytu, by spostrzec, że na horyzoncie małżeńskim Lindemarków zebrały się groźne chmury...
— Doprawdy?
Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/333
Ta strona została przepisana.