Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/334

Ta strona została przepisana.

— I zapewne skapujesz pan kolega, że istnieje pewna osoba, na którą leci, oczywiście in ejfigie, pani Lindemark. Tego człowieka spotkałeś pan w bugsztedzkiej gospodzie.
— Pocóż mi pan to wszystko opowiada?
— Tak... powiadam i basta! Znasz pan na tyle Hackego, by zrozumieć dlaczego zrobił dziś w nocy awanturą.
— Nie! Wyznaję otwarcie, że nie wiem zgoła o co idzie!
— Do kroćset tysięcy... człowieku czyżeś całkiem obrany z rozumu? Czyż pan nie pojmujesz, że Hacke jest zazdrosny, do szaleństwa, do wciekłości zazdrosny...!
— O kogoż to?
— O pana, oczywiście, o pana!
— Tedy zwarjował zupełnie!
— Naturalnie... naturalnie... zwarjował! To rzecz pewna. Oddawna był postrzelony. Ale nie sposób by to dalej trwać miało. Kolego... młodzieńcze... nie znasz pan życia... nie masz wyobrażenia co to znaczy... miłość... hm... hm... miau... miau. Otóż Hacke nie może znieść, by panią Lindemark zaleciał odór jakiegoś innego mężczyzny... Pan tym czasem siedzisz tam już całe dwa dni...
Petersen przyznał, że pomiędzy małżonkami istnieje nieporozumienie i że mu to sprawia przykrość, poczem dodał:
— Pani Lindemark nigdy chyba nie kochała męża.
— Coo? Ha... ha... ha! Była zakochana w Lindemarku jak wróbel w świeżem, końskiem łajnie. W pierwszych latach nosiła pod kiecką palone buty, brodziła po piasku niby bocian po błocie i pierwsza