Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/342

Ta strona została przepisana.

Dnia następnego miał wyjeżdżać kandydat w dalszą drogę. Spędził znowu bezsennie noc, a gdy się jeno rozwidniło, spakował manatki i był gotów. Burza rozpoczęła się na nowo. Wyła i gwizdała przez każdą szczelinę domu, tak że miał wrażenie, iż znajduje się we wnętrzu starych, rozstrojonych organów. Ile razy ktoś otwarł drzwi, wpadał wiatr do wnętrza, przewiewał na wskroś cały budynek, trzaskał wszystkiemi innemi drzwiami i wzmagał wycia, jęki i parskania poprzednie, zupełnie jakby nacisnął pedał organu.
Cóż za potworny kraj, myślał, stojąc przy oknie i patrzył po rozłogach wrzosowisk, przez które snuł się piasczysty gościniec, przypominający drogę do piekła. Nieznana tu była nawet zmiana pór roku i widok był zawsze ten sam. Brakło lasów zieleniejących i przybierających jesienią odmienną szatę, nie było śniegu i nie dzwoniły sanki. Lindemark mówił, że panuje tu mniewięcej zawsze ta sama ciepłota, a jeśli się czasem pokaże śnieg, to wichr zmiata go zaraz. Jesień wieczysta, ponury nastrój październikowy, beznadziejny i bezkreśny, oto wszystko czem żyli tutaj ludzie.
Idąc do jadalni, spotkał mamzel Steensen, czyszczącą podróżne futro swego chlebodawcy szczotką.
— Czy pan Lindemark wyjeżdża? — spytał.
Kobiecina spojrzała nań smutnie i rzekła:
— Porucznik umarł tej nocy!
— Umarł?
— Ano... właściwie tak się tylko powiada... Naczelnik obwodu i lekarz siedzą w gabinecie.
Zastał w3rmienionych panów, siedzących na kanapie w pokoju Lindemarka. Mimo wczesnej pory stała na stole taca z portweinem, jak to było w zwyczaju