Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/344

Ta strona została przepisana.

Niezbyt go to uradowało. Był zdenerwowany i bał się wrażenia, jakie na nim uczyni rozpacz pani Lindemark.
Zaprowadzono go do małego pokoiku, przytykającego do sypialni. Siedziała przy oknie z rozpuszczonemi włosami, ubrana w luźny, ciemno-czerwony negliż. Na jego widok wstała, postąpiła dziwnie automatycznie kilka kroków, chwyciła go za rękę, prosiła by usiadł i sama zajęła poprzednie miejsce.
Była bardzo blada, ale nie spostrzegł ni śladu onej dzikości, która go tak przerażała do tej pory. Spokojna, opanowana, mówiła głosem śpiewnym, właściwym ludziom, znajdującym się w stanie najwyższej ekstazy. Ale głos jej był cichy, stłumiony, a siedząc sparła twarz na dłoni, jak człowiek sharmonizowany pod wpływem wielkiego, wzniosłego uczucia. Błysło mu w myśli, że może właśnie ziściło się dziś marzenie heroiczne. Mężczyzna wybitny, oficer, a przytem szlachcic odebrał sobie dla niej życie.
Spytała czy wie co się stało i co o tem sądzi. Znał wszakże porucznika Hackego. Był to człowiek niezwykły, ale życie go potraktowało bezlitośnie, albowiem wiek nasz nie jest to pora dla wielkich indywidualności. Dlatego najlepiej się stało, że zginął. Nie miał przyjaciół i cierpiał wprost nędzę, mimo tylu bogatych i dostojnych krewniaków. Teraz już wolny jest od upokorzeń wszelakich. Mówiono iż jest ekscentryczny i tak też było w istocie. Wziąć jednak należy pod rozwagę, że odniósł wiele ran, a nawet w głowę był ranny. Teraz mu zaświtał pokój. Miał śmierć piękną, albowiem dumą napełnia skon, który przychodzi z własnej woli naszej i jest tworem odwagi.