Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/345

Ta strona została przepisana.

Wstał i zamierzał odejść, a wówczas w wielkiem roztargnieniu zatrzymała dłoń jego w swojej dłoni i patrzyła nań długo.
— Ileż lat pan masz, drogi panie?
— Dwadzieścia trzy.
— Czy pan mieszka stale w Kopenhadze?
— Tak jest.
— Odjeżdżasz pan? Czy to konieczne? Czy ważne sprawy zmuszają pana do pośpiechu?
— Tak... muszę już jechać...
— Ano... to... trudno! — powiedziała powoli.
Puściła jego dłoń i obróciła się do okna, on zaś cofał się ku drzwiom, wybijając liczne pokłony.
W kilka minut potem mijał bramę. Przed sobą ujrzał bezkreśną pustynię piasczystą.
— I cóż teraz? Co dalej? — pytał sam siebie — Dokądże iść?
Czyż miał wracać do panny Kasi, do jej pieszczot na kanapce w ciemnej jadalni, do kazań moralnych ojca i garnków matki? Pewny był w gruncie, że mu wszystko zostanie przebaczone, gdy się szczerze wyspowiada. Zapewne nie pochwaliła się jeszcze listem zrywającym zaręczyny, tak że z łatwością nawiązaćby można dawny stosunek. Mógłby się rychło ożenić i zacząć życie spokojne i dostatnie, tak iż bez żadnych przeszkód kroczyłby drogą swego poetyckiego powołania. Kasia była nietylko powabną, gospodarną, ale ponadto majętną dziewczyną. Wiedział to dobrze, gdyż dla pewności swego czasu przejrzał płatnicze wykazy podatkowe.
Niestety, ku własnemu naw et zdziwieniu, nie uczuwał żadnej chęci do żeniaczki. Mimo wszystkich przeżytych okropności, nie czuł powołania do spoczynku,