do idylli wodewilu małżeńskiego. Teraz nawet odpychało go od tej idei nader silnie. Siedział w bryczce, burza szalała, a on przyszedł do smutnego przekonania, iż raz na zawsze stracony jest dla społeczeństwa. Wracał z wyprawy eksploracyjnej do kraju baśni i szczęścia z pustemi rękami, przygnębiony i smutny, ale wiedział, że oto djabeł ułapił go za kark, że go nie puści do śmierci i że musi iść wlot, gdy wbije ostrogi i krzyknie: Hop... hop... hop... galop!
Na tem kończy się opowieść o tragicznym stosunku miłosnym, podstarzałego Romea i fantazjującej Julji. Wypada jeno dać cierpliwemu czytelnikowi garść uzupełniających rzecz szczegółów o losach poszczególnych osobistości.
W jakiś czas po powrocie do Kopenhagi otrzymał magister Petersen (niefrankowany) list od kand. filozof. Langnera, prywatnego nauczyciela u Hansenówa którego prosił o wieści dalsze, dotyczące Lindemarków. Były studiosus nasmarował dziesięć bitych arkuszy, zaczynając od humorystycznego opisu pogrzebu porucznika von Hacke. Orszak był wspaniały, w kościele panował ścisk niesłychany. Młode damy szlochały do tego stopnia pod wrażeniem słów pastora, że co chwila pękała z trzaskiem stalka w którymś gorsecie.
Pani Lindemark, jak się w kilka lat potem dowiedział Petersen, bardzo prędko zapomniała o swej wielkiej miłości, zbudziły się w niej uczucia macierzyńskie i zabrała dzieci do domu. Stosunek do męża nie zmienił się wcale. Wstydziła się, że przykuta jest do tego człowieka o instynktach niewolnika, który nią