Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/347

Ta strona została przepisana.

owładnął zapomocą chytrości. Przez pewien czas była bardzo nabożna i bez względu na pogodę jeździła do kościoła. W zastępstwie osłabionego wiekiem proboszcza wygłaszał kazania młody, rumiany kapelan chłopskiego pochodzenia. Pani Lindemark nabrała pewnego dnia przekonania, że będzie zeń męczennik wiary i filar kościoła i niewiele brakło, by kapelan sam w to uwierzył. Niestety, ożenił się niespodzianie z zamożną córką jakiegoś obszarnika i miast chwalebnej śmierci na krańcu świata jako misjonarz, znalazł tłustą prebendę w okolicy. Pani Lindemark zapadła w odrętwienie, graniczące z chorobą umysłową. Opowiadają, że siedzi nieustannie przy oknie i wpatruje się zagasłemi oczyma w bezkres wrzosowiska.
Lepiej mógł kandydat śledzić losy nadobnej Kasi, bo widział ją często na własne oczy. Kopenhaga jest to miasto duże, ale podobnie jak inne małe, posiada tę wadę, że się ciągle spotyka ludzi, którychby się pragnęło nie spotykać. Kasia pocieszyła się piorunem. Po trzech miesiącach zaręczyła się z jakimś kupcem. Przez długie łata udawali, że się nie znają, a Kasia na widok Petersena przytulała się miłośnie do swego mężulka. Ale gdy dosięgła trzydziestki i stała się „matronowata“ jak matka, zdecydowała się odpowiedzieć na jego uniżony ukłon, a w parę dni potem, spotkawszy go w sklepie, wszczęła rozmowę o pogodzie i błocie. Na pożegnanie podała mu rączkę, czyli... przebaczyła.
Co do samego kandydata... czyli magistra... czyli Petersena, to, sądzę rozsądny czytelnik dawno już doszedł do przekonania, że jest nim sam autor tej opowieści. Zdejmuję przeto maskę i oświadczam, żem sam napisał to wspomnienie z czasów młodości. Jestem magister Glob, mam lat czterdzieści, łysinę, cieszę się